Tragedia giganta przestworzy (cz. III)

Akrobacja to była pasja, ale młody Szufa potrzebował też życiowej stabilizacji. Zawsze pociągały go wielkie maszyny, a przy jego kwalifikacjach i powietrznym doświadczeniu, o uprawnienia do prowadzenia "pasażerów" nie było trudno. W 1979 roku trafił do LOT-u. Wielkie maszyny nie zrobiły na nim szczególnego wrażenia, bowiem będąc jeszcze w Opolu latał pięciotonowymi AN-2. Jego przygoda w LOT rozpoczęła się od AN-24. Samolot o masie 20 ton, zabierający na pokład 52 pasażerów i pięciu członków załogi. Kiedy nadszedł czas, aby zostać kapitanem, po zdaniu egzaminów, zażądano od niego, aby wstąpił do PZPR – odmówił. W chwile później, kiedy nastał stan wojenny – wyleciał z pracy. Ale LOT cierpiał na brak pilotów, rozłąka trwała więc dwa lata. Wkrótce poznał wszystkie ważne lotniska na świecie. Po Antonowie zaliczył IŁa-18, następnie Tupolewa 154M i jako jeden z niewielu wersję B-2. Na Tupolewie przez kilka lat był instruktorem. W styczniu 1990 roku usłyszał: "Tu są bilety, tam jest Denver ze szkołą United Airlines, a ty za sześć tygodni wracasz z nadanymi uprawnieniami na Boeinga 767". Szufa podjął wyzwanie i po sześciu tygodniach wrócił do kraju z uprawnieniami do prowadzenia B-767. - W 1993 roku zainicjowałem wycieczkę w świat – mówił Szufa – na Koreę zdecydowałem się z powodów awanturniczych. W Locie płacili nam wtedy jak kierowcom ciężarówek, lataliśmy tylko na kilka tych samych lotnisk, a ja chciałem się sprawdzić, czy dam rady na zupełnie obcym gruncie. Tak trafił do linii Asiana. Zamieszkał w Seulu, w luksusowym mieszkaniu i po czterech dniach był już w Boeingu 767 – 300 z 265 pasażerami. - To najlepsza maszyna świata - zapewniał Marek Szufa. Aż trudno uwierzyć w tę opinie do końca, bo po latach nasz bohater, latając dla innej już linii lotniczej Universal, przelatując przez mityczny wręcz Trójkąt Bermudzki, stracił jeden z silników, który rozleciał się w powietrzu. Zawrócił wtedy szczęśliwie do Nowego Jorku. Ale w Asianie bywały przygody mniej dramatyczne. Otóż drugimi pilotami byli Koreańczycy, dawni lotnicy wojskowi. Szufa mając trudności z zapamiętaniem ich imion, mówił o nich Mr. Kim (tak typowe nazwisko w Korei jak u nas Kowalski). Ponoć byli to faceci działający jak maszynki, z niewielkim dodatkiem pracy szarych komórek. Któregoś dnia Szufa miał lot Seul – Singapur, ale Boeingiem 767 Cargo – ogromną maszyną towarową. Lecieli tylko we dwójkę. Po kilku godzinach Mr. Kim stwierdził, że jest głodny. Szufa zwolnił go, aby ten w pokładowej kuchni zrobił sobie jedzenie. Po chwili Mr. Kim wraca twierdząc, że nie może uruchomić kuchenki. Szufa zostawia więc Koreańczyka za sterami, a sam na chwilę staje się kucharzem. Robiąc jajecznice na niewielkiej kuchence, nagle przez ramię widzi Mr. Kima. W pierwszym odruchu chciał go zabić, ale szybko pobiegł do kabiny i złapał za porzucone stery. Jakby tego było mało kilka dni później w Seulu mieszkaniec stolicy skasował mu auto wjeżdżając na skrzyżowanie na czerwonym świetle. Winnym okazał się Szufa. Tak zakończył się czteroletni "epizod" Pana Marka w Azji. Napisał rezygnację, zerwał kontrakt i wrócił do Kraju. Po powrocie do Polski wrócił do LOT-u. Nie tylko do LOT-u, ale zarazem do swych ukochanych, jakże traumatycznych akrobacji, a także swych niezwykłych kombinacji. Bowiem Szufa nie tylko latał kołami do góry, ale był chyba najlepszym w Polsce budowniczym tzw. modeli redukcyjnych w dużej skali, czyli "gigantów". Jego dumą był m.in. CSS-13 "Kukuruźnik", Extra 300 SX i Spitfire MKVB, ale jego najsłynniejszym dziełem jest Curtiss Jenny tzw. "dziewczyna do wszystkiego" - najsłynniejszy dwupłatowiec USA z okresu I wojny światowej. Wielka kariera tego samolotu zaczęła się po zakończeniu działań wojennych, kiedy to tysiące samolotów z demobilu trafiło w prywatne ręce. To znakomite samoloty do wszystkiego, w "cywilu" latały z pocztą, szkolono na nich pilotów, latały w tak zwanych latających cyrkach. Szufa przenosił się w czasie. Siadał w otwartej kabinie, gdzie przed pędem powietrza chronił go tylko niewielki plastikowy wiatrochron. Zakładał na głowę pilotkę, stylowe gogle i zaczynał swe kręciołki na niebie. Części do tego samolotu zbierał przez lata. Wielbiciele latania, a szczególnie akrobacji lotniczej, mogli nie tylko oglądać Szufę na pokazach, czy też w internecie – mogli też posmakować tego szaleństwa osobiście. Przy sporej dozie odwagi, można było zasiąść z tym szalonym mistrzem w małej skorupce jego drugiego samolotu akrobacyjnego i poczuć adrenalinę, która zostawała na miesiące.  Po kilkunastu sezonach latania na przeróżnych pokazach, zdecydował się utworzyć własną firmę, aby przekazywać piękno latania. Akrobacje w samolocie akrobacyjnym, pokaz wybranym modelem samolotu, pokaz na replice Curtis Jenny lub każdą dowolną kombinację jego floty można było zamówić u "SzufaAirshow". Miał niezwykłą flotę samolotów, jak mówił: "Każdy z tych statków powietrznych dostarcza niesamowitych i niezapomnianych wrażeń miłośnikom lotnictwa". Ale Szufa lubił też dzielić się "swoim szczęściem w powietrzu" i nieraz w czasie pokazów, przełamując strach można było z kapitanem razem zasiąść w 300 konnym dwupłatowcu. (Onet.pl)

Komentarze