Tragedia giganta przestworzy (cz. II)


Mieszkali niedaleko lotniska miejscowego Aeroklubu... i latających w powietrzu swoistych ważek – szybowców. Tam właściwie zaczęła się miłość Marka Szufy do latania. Miłość, którą nie sposób opisać. Miał 16 lat, chodził do miejscowego technikum, ale szkołę traktował jako zło konieczne... no chyba, że fizyka i zasady aerodynamiki. Szybko nauczył się latać na szybowcach. Wtedy był to dość popularny i znaczący w Polsce sport, a nasi reprezentanci do dziś dominują na świecie. Marek oddał ciało i duszę lataniu. Lotnisko i szybowce były jego domem. Szybko robił postępy i aspirował do ikarowych wyczynów, czyli próbował rzeczy z pozoru niemożliwych. Nikt przed nim nie "bujał" tak szybowcem... i Szufa niedługo zyskał miano faceta ze skłonnością do "mocnych przechyleń". Początkowo pociągała go romantyka lotu, ale później był przekonany, że zwykłe "przebijanie" przestworzy, nie jest tym, co go nakręca. Stąd była już bliska droga do akrobacji, najpierw szybowcowej, później samolotowej. W 1971 roku jako najmłodszy pilot szybowcowy w Polsce, zdobył złota odznakę szybowcową z trzema diamentami. Zaraz potem został zakwalifikowany do Kadry Narodowej. "Pociągało mnie ostre latanie" – mówił po latach. I to ostre latanie przyniosło mu niezwykłe efekty – w 1985 roku został wicemistrzem świata w akrobacji szybowcowej. W akrobacji samolotowej wiele lat był członkiem Kadry Narodowej, reprezentantem Kraju na wielu imprezach międzynarodowych, w tym Mistrzostwach Świata i Europy. W Kraju był wielokrotnym V-ce Mistrzem Polski i niekwestionowanym Mistrzem "Freestylu". eśli już ktoś pokocha latanie, mało kto poprzestaje na szybowcach. W 1974 roku, Marek Szufa przesiadł się na maszyny silnikowe. Pierwszym był radziecki JAK–18, latał nim na zmianę ze szwagrem. Ale szwagier któregoś razu w locie z instruktorem, wykonując skomplikowane zadanie, wylądował bez podwozia... a JAK wylądował w muzeum. Kolejnym samolotem był ZLIN 526F – to czeska maszyna, wtedy znakomita do latania wyczynowego, a szczególnie akrobacji. Jak pisał dziennikarz Krzysztof Żmudzin: "Akrobacje to sprawa talentu i odwagi. Jest wielu uzdolnionych pilotów, lecz brak im «dopalacza», kropli brawury. Do tego potrzebne jest zdrowie i dobry instruktor. Marek Szufa miał szczęście do nauczycieli – uczył go Jan Gabor – znakomity lotnik". No i Szufa miał ten "dopalacz" i ową brawurę. Przeszedł przez "szkołę toruńską", później Aeroklub Gliwicki, gdzie trafił pod mistrzowską rękę Edmunda Mikołajczyka. Dziś to sport prawie "umierający". Słynne beczki czy tez korkociągi, kręci w Polsce niewiele więcej niż 15 osób. - Zaniechanie szkolenia akrobacyjnego to głupota – mówił Szufa – przydawało pilotom refleksu, umieli zachować zimną krew w ekstremalnych sytuacjach. Dlatego tak wielu teraz ginie. (Onet.pl)

Komentarze