Tragedia giganta przestworzy (cz. I)


Marek Szufa zmarł w szpitalu wojewódzkim w Płocku, po tym jak jego samolot rozbił się podczas pokazów lotniczych. Kiedy spotkałem go po raz pierwszy przed laty, nawet przez moment nie myślałem, że ten niepozorny, wyciszony, drobny, a zarazem elegancki mężczyzna jest swoistym gigantem przestworzy. Sądzę, że ci, którzy latają często LOT-em, nieraz "oddawali się w jego ręce", kiedy siedział za sterami ogromnych powietrznych "gigantów" – Boeingów. "Nalatał" różnymi statkami przeszło 18 tysięcy godzin. Nie potrafi powiedzieć ilu mógł "przewieźć" pasażerów. Sam kilkakrotnie w czasie lotów za Ocean słyszałem w głośnikach: "wita państwa kapitan Marek "Szufa, lecimy teraz na wysokości 10800 metrów, nasz lot potrwa ...". Raz też przeżyłem z nim horror nad Okęciem, kiedy wracając z USA, samolot wisiał nad lotniskiem blisko 50 minut, bo nie można było odśnieżyć płyty po zamieci. Paliwa było jeszcze na "kilka minut", a wieża nie potrafiła odpowiedzieć, kiedy pługi oczyszczą pas. Wtedy Szufa nie był wyciszonym, eleganckim gentelmenem, w rozmowie z wieżą był twardy i zdecydowany. Dwie minuty później z lekkim poślizgiem w bok na pasie, wylądowaliśmy na warszawskim lotnisku. Rodzice przypadkowo trafili po wojnie na tak zwane wtedy "Ziemie Zachodnie" (mama była warszawianką, ojciec absolwentem UJ) do Opola. Tam Marek Szufa jako młody chłopak trafił do modelarni Młodzieżowego Domu Kultury, aby rozwijać swoją lotniczą pasję, która ujawniła się u niego w wieku około czterech lat, od wtedy bowiem już z Małego Modelarza sklejał modele samolotów. (Onet.pl)

Komentarze

Prześlij komentarz