Dzisiaj mija trzynasta rocznica „Cudu na rzece Hudson”. 15 stycznia 2009 r. A320 należący do US Airways, po starcie z nowojorskiego lotniska La Guardia wleciał na stado ptaków, w wyniku czego przestały pracować oba silniki. Samolot szczęśliwie wylądował na przepływającej przez Nowy Jork rzece Hudson i jedynie kilka ze 155 osób będących na pokładzie odniosło niewielkie obrażenia. W czasie szczęśliwego wodowania, maszynę pilotował kapitan Chesley Sullenberger oraz pierwszy oficer Jeff Skiles. Choć za bohaterów uważa się dwóch pilotów, Skiles zaznaczał, że za szczęśliwe zakończenie odpowiedzialny był cały sztab ludzi. „Wszyscy od obsługi lotu po pasażerów, którzy byli zaprawionymi podróżnikami i nawzajem się o siebie troszczyli. Zaangażowanych było setki osób i wszyscy byli tak samo odpowiedzialni za końcowy wynik,” mówił pilot.
Kapitan Chesley Sullenberger otrzymał pozwolenie z wieży kontroli lotów
nowojorskiego lotniska La Guardia na start. Było bezchmurne niebo i
bardzo dobra widoczność. Jego Airbus A320 rozgrzewał silniki do
rutynowego lotu. Zadaniem kapitana oraz czterech pozostałych członków
załogi miało być bezpieczne przetransportowanie 150 pasażerów lotu US
Airways 1549 z Nowego Jorku do Charlotte, a następnie do Seattle. Nic
nie zapowiadało komplikacji. Nikt nie przypuszczał też, że niebawem
staną się najbardziej znaną lotniczą załogą świata.
Samolot spokojnie zaczął się wznosić z prędkością prawie 400 km na godz., gdy nagle dało się słyszeć silny wybuch dochodzący z silników.
Po chwili oba motory stanęły. Mimo kolejnych prób silniki nie chciały
odpalić. Sullenberger o zdarzeniu natychmiast powiadomił wieżę kontroli
lotów.
Obsługa naziemna proponowała, aby samolot wrócił na lotnisko, z którego
dopiero co wystartował. Było to jednak niemożliwe. Maszyna w tym
momencie szybowała raptem 420 m nad ziemią. Nieopodal był inny,
niewielki nowojorski port lotniczy — Teterboro. Jednak samolot zbyt szybko tracił wysokość, aby się tam dostać. Kapitan podjął jedyną możliwą decyzję. Airbus 320 miał wodować na środku rzeki Hudson, u wybrzeży Manhattanu.
Samolot przetrwał zderzenie z masami wody. W efekcie dużego pędu
zanurzył się, lecz szybko wypłynął na powierzchnię i swobodnie dryfował.
Po chwili pasażerowie oraz załoga stanęli wobec nowego wyzwania — wdzierającej się od kadłuba lodowatej wody. Pasażerowie otworzyli drzwi bezpieczeństwa i zaczęli wychodzić z samolotu na jego skrzydło. Ewakuacją zarządzał personel samolotu. Gdyby nie jego przytomne zachowanie mogłoby dojść do dużo poważniejszej katastrofy lotniczej. Warto zauważyć, że wybór miejsca wodowania nie był przypadkowy. Na tej
części rzeki operowało wiele promów i umiejscowionych było kilka
przystani, co ułatwiło akcję ratunkową. Nie próżnował też personel
lotniska, który natychmiast zaalarmował odpowiednie służby.Pierwsze promy dotarły na miejsce po kilkunastu minutach. Później dołączyła straż wybrzeża oraz strażacy. Akcja
ratunkowa, która rozgrywała się w samym centrum Nowego Jorku była na
żywo relacjonowana przez wszystkie najważniejsze amerykańskie redakcje i portale. Źródło: Materiał prasowy
Źródło: dlapilota
Komentarze
Prześlij komentarz